Posts Tagged cypr

Aniołek 2

Rosyjskie karaoke okazało się miejscem całkiem przyjemnym, chociaż dosyć powściągliwie zaprojektowanym. Za długim barem, ciągnącym się wzdłuż całej ściany, królowały dwie ładne, młode Rosjanki. Dzięki mojej swobodzie w posługiwaniu się ich językiem, natychmiast nawiązaliśmy dobry kontakt i przez dłuższy czas muzyka grała pod moje dyktando. Sielankę przerwało wejście sporej grupki Czeczeńców czy jakiejś innej podobnej nacji. Całe towarzystwo było już silnie rozgrzane i natychmiast opanowało cały bar. Panienki od razu kazały zmienić płytę i zaczęły śpiewać na malej scence, a panowie zaordynowali sobie i swoim towarzyszkom potrójne drinki i zaczęli wojowniczo toczyć wzrokiem wokół, w poszukiwaniu oznak braku aprobaty ich sposobu wyrażania radości życia. Ponieważ w tym momencie w barze byłem tylko ja oraz jeszcze dwie, siedzące w odległym kącie, upalone na beton panienki, które coś zawzięcie dyskutowały, wyrywając sobie z rąk telefony komórkowe, więc zrobiło się trochę „smieszno i straszno”. Dla dodania sobie kurażu, zamówiłem podwójną wódkę z colą, panowie przenieśli się tymczasem w drugi koniec baru, gdzie zaczęli się ściskać i całować po bratersku. Ich dziewczyny śpiewały całkiem nieźle, więc przez chwilę było dość sympatycznie, tym bardziej, że wódeczka też zaczęła robić swoje. Niestety panowie doszli do wniosku, że teraz przyszła pora na ich występ.
O ile grupy „Butyrka”, której szansony panowie zapodali, da się słuchać w oryginale, to wykonanie ich pieśni w klubie karaoke wymaga prawdziwego talentu, albo zamienia się w nieznośne wycie.
Wytrzymałem do połowy drugiego utworu i wyniosłem się, odprowadzany smutnymi spojrzeniami młodych barmanko-didżejek. One nie mogły wyjść.
Po przejściu na drugą stronę ulicy, gdzie powinien był być mój hotel i bar z Angelosem i dalszą częścią jego przygód, stwierdziłem , że znajduję się na postoju taxi, oddalonym od hotelu o jakieś dwieście metrów.
Jakiś „spiritus movens” najwyraźniej pokierował moimi krokami w te stronę. W każdym razie na pewno z dużym odziałem „spiritus”.
Sympatyczny taksówkarz obiecał zawieźć mnie do jakiegoś dobrego klubu z muzyką taneczną i zapraszająco otworzył drzwi swego mercedesa. Gawędziliśmy przyjaźnie po drodze i już po paru minutach byliśmy przed drzwiami klubu, który dopiero otwierał swe podwoje i ludzie jeszcze tłoczyli się przed wejściem. Taksówkarz powiedział, że przyjedzie tu po mnie za dwie – trzy godziny.
Czy spełnił swoją obietnicę – nie wiem.
Natychmiast po wejściu do środka, porwałem do tańca jakąś niewiastę w nieokreślonym wieku, której to się chyba spodobało, bo śmiała się do rozpuku i bez wahania przyjęła drinka, którego zaproponowałem dla przepłukania gardła gdyż w klubie było okrutnie gorąco.
Z całą pewnością to nie był ostatni płyn spożyty tego wieczoru, ale czy to z powodu tego upału czy też zmęczenia, szczegóły późniejszych wydarzeń umknęły mej pamięci.
Obudziłem się dość późno, ale w swoim pokoju hotelowym, w swoim łóżku, rozebrany jak zwykle do spania. Krótka inspekcja potwierdziła obecność telefonu w kieszeni spodni oraz coś dziwnego.
Otóż kieszenie były wypchane banknotami dziesięcio- i dwudziestoeurówek. Nie mam bladego pojęcia skąd się tam wzięły.
Od wielu lat, nauczony doświadczeniem, biorę ze sobą, wychodząc „w miasto” tylko określoną sumę pieniędzy. Zależnie od nastroju i planów to może być 50, 100 albo 500 euro. Tym razem wyszedłem tylko do tawerny po drugiej stronie ulicy, żeby się posilić i nie miałem przy sobie więcej niż kilkadziesiąt euro. Teraz, po podliczeniu całej zawartości spodni, okazało się że mam tam grubo ponad dwieście euro. Pierwszy raz w życiu spotkała mnie taka, do dziś nie wyjaśniona szczodrobliwość losu.
Cypr jest jednak miejscem wyjątkowym, pod każdym względem.
Wieczorkiem, lecząc się w barze hotelowym złocistym Keo, namawiam Angelosa do kontynuowania wspomnień.
Nie muszę się zbytnio wysilać, bo bar jest pusty a Angelos tylko czeka na możliwość pogadania.
Dziewczyna, daleka kuzynka z Anglii, miała osiemnaście lat, a on niewiele więcej. Został poproszony o zaopiekowanie się nią w czasie wakacji i stało się to, co musiało się stać. Zakochali się w sobie.
Jej rodzice byli bardzo bogaci, mieli w Anglii kilka domów i restauracji ale patrzyli na ich uczucie przychylnie.
Niespodziewanie, któregoś wieczora ojciec kazał mu się spakować i następnego dnia rano, bez żadnych wyjaśnień, wyruszył w podroż do RPA.
Angelos wyraźnie się wzrusza. Przełyka kilka razy i ociera dłonią oczy. Wtedy miał dziewiętnaście lat, teraz ponad siedemdziesiąt, a jednak to lato jest w nim ciągle żywe jak wczorajszy dzień.
Pisali do siebie jeszcze przez dwa lata, a potem przestali.
Pytam, czy widział ja jeszcze kiedykolwiek potem?
– Nie, ale słyszałem, że wyszła za mąż i miała dobre życie.
– A ty? Wuja posłałeś do diabła i co dalej?
Angelos uśmiecha się, przynosi mi kolejna butelka Keo i opowiada dalej.
RPA było wtedy zarządzane przez białych i było bardzo bogatym państwem. Wystarczyło, że miałeś głowę na karku i trochę dobrych chęci. Można było żyć dostatnio.
Najpierw zaczepił się w jakimś barze, a potem poszczęściło mu się i otworzył swój mały fast food shop.
Obracał się cały czas w kręgu greckich imigrantów i któregoś dnia na jakiejś uroczystości rodzinnej, poznał swoją przyszłą żonę. Pobrali się, powodziło im się nieźle i dość szybko obok fast foodu otworzyli sklep, który potem stopniowo rozbudowywali, aż do rozmiarów niewielkiego supermarketu.
– A jak z miejscowymi? Nie było problemów? – pytam.
– Tyle samo co z białymi. I wśród tych i tamtych byli normalni ludzie i bandyci.
W końcu lat siedemdziesiątych miał już trzy nieduże supermarkety, latał do Europy na wakacje i jeździł drogimi, australijskimi jeepami. Dzieci rosły i szybko zaczęły pomagać w prowadzeniu biznesu. Ale potem nadszedłszy lata osiemdziesiąte i wszystko zaczęło się sypać. Bezrobocie wśród czarnej ludności było duże i przestępczość rosła tak gwałtownie, że nie było prawie dnia bez napadu na sklepy. Czarni zaczęli się szybko zbroić i chociaż nikt nie stawiał oporu, napady zwykle kończyły się strzelaniną. Policja reagowała niechętnie, co tym bardziej rozzuchwalało bandytów.
Zaraz przypomniała mi się historia, którą słyszałem na kursie w Birmingham, opowiedzianą przez przybyszkę z któregoś z krajów na południu Afryki, gdzie jeszcze są niewielkie skupiska białych.
Pani opowiadała, że byli z rodziną w gościach, na farmie i w którymś momencie, późnym wieczorem, gdy goście siedzieli na tarasie, dostrzeżono, że ktoś próbuje sforsować ogrodzenie otaczające posesję i to w celach raczej jednoznacznych, bo był uzbrojony w maczetę. Gospodarz wykonał natychmiast telefon na policję, z prośbą o interwencję, ale został poinformowany, że policja nie ma fizycznych możliwości, żeby interweniować w takich sprawach, których jest po kilkadziesiąt co noc. Poradzono mu żeby zastrzelił napastnika i zostawił ciało, a policja rano jej sobie zabierze. Tak też się stało. Oczywiście żadnego śledztwa nikt nawet nie próbował wszczynać.
Do Angelosa strzelano trzy razy i raz został poważnie ranny. Wreszcie żona powiedziała, że nie ma zamiaru żyć codziennie w strachu o życie swoje i dzieci i wraca na Cypr. Zabrała, dorosłe już dzieci i wróciła do Europy, a Angelos dołączył wkrótce do nich, po spieniężeniu całego majątku.
Starczyło na otworzenie firmy importującej z RPA produkty spożywcze.
– To co tutaj robisz w tym hotelu? Dlaczego jeszcze w ogóle pracujesz w twoim wieku? – pytam.
– Wspólnicy – odpowiada i spogląda znacząco.
Firma upadła, bo wspólnik go najzwyczajniej w świecie okradał.
Potem jeszcze zdołał otworzyć sklep z towarami kolonialnymi, głównie z RPA, ale tym razem wspólnik po prostu go wyślizgał z interesu. Omotał go jakimiś wekslami i zmusił do oddania całego biznesu.
Na szczęście w międzyczasie Angelos zdołał kupić dwa domy. Jeden w Pafos, gdzie zamieszkał z żoną, a drugi w górach.
Ten drugi wynajmuje na kilka miesięcy w roku jakiejś organizacji studenckiej. Ma z tego w sezonie paręset euro miesięcznie.
– Mógłbym nie pracować, bo mam emeryturę i trochę dodatkowego dochodu z tego domu w górach, ale czuję się jeszcze młodo i nie chce mi się siedzieć bezczynnie. Poza tym emerytura jest niewielka, a żona jak to kobieta – ciągle jej mało.
Angelos śmieje się wesoło. Przyglądam mu się. Widać, że ma swoje lata, ale porusza się żwawo i ma tą buzię uśmiechniętego dziecka.
Do baru wchodzi parę osób i Angelos musi się trochę zająć nimi, więc nasza rozmowa się rwie.
W wolniejszej chwili wymieniamy się Facebookami i prosimy kogoś o zrobienie nam zdjęcia.

Robi się późno i zaczynam czuć trudy poprzedniej burzliwie spędzonej nocy. Żegnam się więc z Angelosem, jak zwykle w takich sytuacja obiecując ponowną wizytę jak najszybciej i pozostanie w kontakcie.
Kto wie. Cypr jest wart odwiedzenia.

Dodaj komentarz

Aniołek

– To czym się zajmujesz? – zapytał, z tym swoim dziecinnym uśmieszkiem na twarzy.

– Prowadzę take away, no wiesz – burgery, frytki, rybka i te sprawy – odpowiadam, pociągając łyk chłodnego Keo, które przed chwila wyciągnął dla mnie z oszronionej lodówki.

Jest kwietniowy wieczór. Dzień był gorący, nawet nietypowo gorący jak na tę porę roku na Cyprze, ale teraz już trochę ciągnie chłodem. Bar to po prostu kilka stolików i kawałek daszka nad kontuarem i małym pomieszczeniem z lodówkami. Siedzi się praktycznie na dworze.

– Też kiedyś prowadziłem take away. Sprzedawaliśmy po dwadzieścia worków ziemniaków na dzień. Wiesz, takich dwudziestopięciokilowych. Sam, z jedną dziewczyną do pomocy.

Patrzę trochę z niedowierzaniem. Gdybym ja miał sprzedać dwadzieścia worków ziemniaków, pokrojonych na frytki, to potrzebowałbym pięciu osób, które tyrałyby jak niewolnicy przez osiem godzin. I kolejka klientów zawijałaby się fantazyjnie aż na ulice. Non stop.

– Tutaj na Cyprze? – pytam tylko dla potrzymania konwersacji, bo coś mi się widzi, że gość “udaje Greka”.

– Nie, w RPA.

– W RPA?! Co ty tam robiłeś?

– Mieszkałem.

Wymienia nazwę jakiegoś miasteczka, w okolicach Johannesburga. I opowieść zaczyna się toczyć. Jego angielski jest trochę niewyraźny i mocno śpiewny, jak to u wszystkich tutejszych, ale po chwili skupienia “zatrybiam” i mniej więcej rozumiem co mówi. Po piętnastu minutach stwierdzam, że miałbym niezły materiał na książkę. Angelos chichocze.

– Masz rację. sam o tym często myślałem. Trochę się przeżyło.

Pytam, po co tak daleko pojechał. Aż do RPA.

– Wujek tam mieszkał i ojciec mnie do niego wysłał, żebym pomagał prowadzić biznes. Właśnie ten take away. Wytrzymałem tam dwa tygodnie, a potem posłałem go do diabła i poszedłem na swoje. Na początku było ciężko, ale potem wiodło mi się całkiem niezłe.

– Nie chciałeś wracać na Cypr?

– Nie było do czego. Tutaj była straszna bieda w tych czasach.

Opowiada jak w wieku siedemnastu lat zaciągnął się na kuter rybacki, który pływał po okolicznych wodach. Właściwie nie sam się zaciągnął tylko ojciec go zmusił. Angelos miał ochotę się uczyć, ale była bieda i w domowym budżecie każdy cent się liczył, więc zamiast do szkoły poszedł do pracy. Praca była ciężka i zarabiało się niewiele. Dwadzieścia funtów na miesiąc. Na szczęście, czasami ryba nie brała. Przeważnie całą zimę tak było.

Patrzę trochę zaskoczony.

– Co w tym dobrego? – pytam, po posileniu się kolejnym głębokim łykiem Keo.

Okazuje się, że wtedy łodź płynęła do Bejrutu i tam na targu kupowali po prostu rybę, bo była tania. Musieli przechodzić za każdym razem kontrolę celną, bo takie były przepisy, ale za wywożenie ryby nie było żadnych opłat. Angelos był młody, sympatyczny, wesoły, celnicy go lubili i nigdy nie robili żadnych problemów. W Bejrucie można było kupić zegarki. Po pięć funtów za sztukę. Omegi i inne szwajcarskie marki.

– Podróbki?

– Nie. Oryginały, z certyfikatem.

Zaczynam się domyślać, o co chodzi. Angelos opowiada dalej, że na Cyprze te same zegarki sprzedawały się po dwadzieścia funtów za sztukę, ale nie wolno ich było przywozić z Bejrutu, bez opłacenia wysokiego cła.

– Dwadzieścia funtów. Wyobrażasz sobie? Tyle, co moja miesięczna wypłata. Interes sam się pchał w ręce. Kupowałem cztery, pięć zegarków i po odliczeniu kosztów, zarabiałem dziesięć funtów na każdym.

Coś mi się rachunki nie zgadzają, bo dwadzieścia odjąć pięć to według mojej wiedzy matematycznej musi być piętnaście. Domyślam się, że dojdziemy do tych szczegółów wkrótce, bo Angelos przeszedł na moją stronę kontuaru, przysiadł na wysokim stołku i najwyraźniej szykuje się do dłuższego opowiadania. Bar jest pusty, bo to jeszcze nie sezon. Wieczór dopiero się zaczął. Mamy dużo czasu.

– Inni rybacy też tak robili? – pytam.

– Nie. Po pierwsze nie mieli na to pieniędzy, a po drugie bali się wpadki. Ja miałem układy z celnikami – mówi, przymykając znacząco jedno oko.

Pytam, czy dawał łapówki, ale Angelos oburza się na to.

– To jak te zegarki przewoziłeś?

– Wpychałem rybom w pyski – chichocze.

Zauważam, że mógł zrobić komuś niezły prezent, gdyby sprzedał rybę z zegarkiem za dwadzieścia funtów w środku.

– Nie bądź śmieszny. Ryby z zegarkami były na dnie skrzyń i zaznaczałem je dyskretnie, ale dokładnie. Nigdy się nie pomyliłem. Oddawałem je w hurcie po piętnaście funtów, bo w ten sposób miałem pieniądze od razu.

Powodziło mu się, więc całkiem nieźle. Jako jeden z nielicznych miał motocykl.

W tym czasie dalecy kuzyni, którzy mieszkali na stałe w Anglii, kupili hotel z restauracją w Pafos i zaproponowali Angelosowi pracę. Te same pieniądze, co na łodzi rybackiej, więc ojciec, który nie miał pojęcia o zegarmistrzowskich zainteresowaniach syna, przyjął ofertę w jego imieniu.

– Mogłeś się nie zgodzić – mówię.

– Nie bardzo. To były inne czasy. Wtedy jak ojciec coś kazał, to się robiło i tyle – kiwa głową smutno.

– Na lato do hotelu przyjechała osiemnastoletnia córka kuzynostwa z Anglii… – zaczyna po chwili, ale nie może dokończyć, bo dzwoni telefon na recepcji.

– Musze odpowiedzieć – mruczy pod nosem i zsuwa się ze stołka.

– To ja pójdę po jakiś sweter – rzucam i biegnę do swojego pokoju. Robi się późno i powietrze zaczyna być „świeże”.  Nie mogę się doczekać dalszego ciągu opowiadania, bo wygląda na to, że zaczyna się jakaś romantyczna historia.

Po powrocie zastaję w barze jakąś starszą parę, która sadowi się wygodnie na stołkach barowych. Telefon znowu dzwoni. Angelos obsługuje szybko tamtych, otwiera mi bez pytania kolejne Keo i biegnie na recepcję. Popijam chłodne piwo i wymieniam z mymi przygodnymi znajomymi grzecznościowe uwagi o pogodzie. Rozmowa telefoniczna przeciąga się i coś mi się wydaje, że na razie nie usłyszę dalszego ciągu historii życia Angelosa. Do tego, kilka wypitych piw robi swoje i zaczynam być głodny. Postanawiam zatem zrobić sobie małą przerwę i pójść do tawerny po drugiej stronie ulicy, gdzie podają genialne shiftalia.

Znajomy kelner tylko uśmiecha się znacząco i za chwile mam przed sobą duży talerz tych wspaniałych kotlecików, otoczony mnóstwem półmiseczków z rożnymi sosami i pieczywem w kilku asortymentach. Pyta, czego mam ochotę się napić i dla niewiadomej przyczyny, bo przecież mieszanie zawsze szkodzi, proszę go o kieliszek czerwonego wina, najlepiej miejscowego.

Zajadam się właśnie kolejnym kawałkiem mięsa, gdy kelner przynosi mi wino.

– Miejscowe. Najlepsze – oświadcza uroczyście i stawia przede mną kieliszek o objętości niewielkiego wiadra, wypełniony prawie po brzegi. Próbuje ostrożnie i rzeczywiście jest świetne. Po wypiciu całej zawartości naczynia, którym tak szczodrze potraktował mnie ten sympatyczny młodzian, stwierdzam, że muzyka w lokalu z rosyjskim karaoke, który jest przez ścianę, brzmi interesująco i trzeba tam wejść. Poza tym, Angelos nie zając.

Dodaj komentarz

FALE WISŁY II czyli Nina

Coraz trudniej zarabiać – stwierdziła Nina – kiedyś wszystko było legalne i był spokój, a teraz musimy pracować na czarno.
Nie wydawała się być tym faktem zbyt zestresowana, więc nie komentowałem tej informacji.
Nina była Ukrainką, z niewielkiego miasteczka nad Morzem Azowskim. Powiedziała, że ma ponad czterdzieści lat, ale nie wyglądała na tyle. Miała staranny makijaż, zadbane dłonie, zgrabne nogi i tylko jedna wadę – gadała głupoty. W pewnym momencie zaczęła mi opowiadać o mężu, który utonął podczas łowienia ryb i o tym jak wyglądał, jak go znaleźli i wyciągnęli z wody po dwóch tygodniach. Poprosiłem grzecznie żeby się zamknęła i oszczędziła sobie i mi tych szczegółów. Nie obraziła się, bo po rosyjsku można człowieka zesobaczyć tak, że jeszcze się uśmiechnie z zadowoleniem. Poza tym płaciłem za te jej oszukane drinki i za każdym razem barman przynosił jej żeton. Tyle tylko, ze po niewielkiej negocjacji, w trakcie której posyłałem go kilkakrotnie ( po rosyjsku, jak najbardziej) na h.., uzgodniliśmy, że będę płacił dziesięć euro za jej napój i normalnie za swoje piwo.
Posiedziałem tam jakiś czas, posłuchałem tych głupot, które Nina wygadywała, zmęczyła mnie wreszcie i wróciłem do hotelu. Wieczór był dość chłodny i zacząłem się martwić, jak to będzie z pogodą nazajutrz.
Niepotrzebnie, bo kiedy wreszcie zwlokłem się z łóżka około dziesiątej rano i wyszedłem na balkon, okazało się, że jest gorąco i słonecznie.
Drugi dzień wczasów jest zawsze u mnie dniem kompletnej bezczynności, tak żeby się całkowicie zregenerować po całym dniu podróżowania. Zaległem więc na jednym z leżaków nad basenem i wystawiłem swoje spracowane członki na działanie słońca.

Jpeg

Jpeg


Basen kusił błękitną wodą, ale po zamoczeniu nogi i stwierdzeniu, że woda ma temperaturę, w której przechowuje się zmarłych, oczekujących na postępy w medycynie, zrezygnowałem.
Ponieważ spóźniłem się na śniadanie, więc ubrany tylko w szorty, poszedłem na sąsiednią ulicę, gdzie poprzedniego wieczoru widziałem rosyjski sklep i kupiłem polski jogurt, a parę kroków dalej, w małej piekarni, nabyłem kilka smakowitych, ogromnych precli z sezamem.
Po powrocie stwierdziłem, że mój leżak jest zajęty!
Jpeg

Jpeg


Jak to na Cyprze, wszędzie kręciły się koty. Właziły na leżaki, zaglądały do toreb albo siadały obok, w pozie wyczekiwania na jakiś poczęstunek. Tym razem trafiłem na wyjątkowo bezczelnego osobnika. Zlazł z leżaka, ale przysiadł z boku i zaczął mnie obserwować. Poczekał aż odstawię na chwilę jogurt, wsadził nos do kubka i wziął się do wylizywania zawartości. Tak się przy tym zapamiętał, że dopiero krótki, karcący klaps przywrócił go do rzeczywistości. Oddalił się niespiesznie i jeszcze po drodze odwracał się i patrzył na mnie tak, że poczułem się jak ostatni cham.
Jakaś młoda Angielka weszła do wody, przepłynęła cały basen i stwierdziła flegmatycznie, że woda jest dość chłodna. Obok na leżaku przysiadł Bill z Cardiff. Chwilę pogawędziliśmy, ale w porównaniu z Arthurem, którego poznałem w ubiegłym roku w Larnace, chociaż zdecydowanie młodszy, wypadał nieciekawie. Powtarzał w kółko jakieś komunały, albo wyświechtane żarty. Zmęczył mnie tym ględzeniem, ale nie chciałem go urazić brakiem zainteresowania, więc zachęcony przykładem młodej Angielki, powiedziałem, że idę popływać. Wskoczyłem biegiem do basenu, bo inaczej nigdy bym się nie zanurzył. Woda była lodowata! Moje fucki i shity było chyba słychać w całej dzielnicy. Przepłynąłem pół basenu, zmarzłem na kość i szybko wylazłem na brzeg. Bill uśmiechnął się sarkastycznie, wsadził stopę do wody i stwierdził, żebym nie przesadzał.
Widok jego miny, po przepłynięciu kilku metrów, był bezcenny. Wyskoczył z basenu jak oparzony i przyznał, że woda jest „fucking freezing”. Po chwili dodał jeszcze, że czuł się jak w zamrażarce. Z trudem ukryłem uśmiech satysfakcji.
Dla podtrzymania konwersacji, zagadnąłem go o Brexit. Głosował za.
Unia Europejska wykończyła jego firmę transportową, która kiedyś składała się z siedmiu ciężarówek i kilku busów. Obecnie, w wyniku, jak twierdził, wprowadzenia masy kretyńskich przepisów i regulacji, została zredukowana do jednego busa, którym sam powoził.
Czuło się w nim spory dystans, więc zająłem się lekturą nowej książki Connelly’ego, którą kupiłem na lotnisku w Dublinie i nawet nie zauważałem jak sobie poszedł.
Po południu poszedłem się przejść po okolicy. Mijając znajomy taras z wygodnymi kanapami, zobaczyłem Ninę. Już była w pracy. Pomachała mi ręką i uśmiechała się zachęcająco-zapraszająco. Zawołałem, że mam inne plany na dzisiaj i umknąłem, zanim zaczęła używać bardziej zdecydowanych metod perswazji. A była w tym dobra, o czym przekonałem się poprzedniego wieczoru.
Miałem ochotę na rybę. Minąłem spore centrum handlowe z nudnymi sieciówkami, które można znaleźć w każdym większym mieście na świecie.
Przed pubem, który wyglądał bardzo po angielsku siedział jakiś stary Grek. Zapytał na co mam ochotę i obiecał mi dobrą rybę, w dobrej cenie. Wszedłem do środka. Zamówiłem Guinnessa, którego wspaniały, cierpki smak już prawie zapomniałem. Sącząc go powoli i gapiąc się bezmyślnie na pięć ekranów, pokazujących przeważnie piłkę nożną, czekałem na obiecaną rybę – cudo. Grek mówił prawdę. Była naprawdę wyśmienita i jak zwykle podana z mnóstwem małych przystawek. Bar znajduje się przy „Tomb of the kings road”, po tej samej stronie ulicy co Mall. Chciałem zrobić zdjęcie, ale potem zainteresował mnie napis po drugiej stronie ulicy i zapomniałem.
Napis głosił – „Russian karaoke”. Poszedłem zobaczyć. Okazało się, że jest jeszcze za wcześnie. Otwierają o dziewiątej, za to można śpiewać do samego rana. Nie chciało mi się czekać do dziewiątej, ale postanowiłem tam zajrzeć któregoś wieczoru. Coś mi mówiło, że nie pożałuję.
Recepcjonista w hotelu przyglądał mi się uważnie, gdy naciskałem przycisk przywołujący windę. Miałem coraz większą pewność, że nasi tu byli.

2 Komentarze

FALE WISŁY czyli Marek dziwi się światu

Niepomny na wszelkie ryzyko, związane z możliwością narażenia się na dewastację moich męskich atrybutów (wspominałem o tym w pierwszym wpisie o Arthurze), udałem się jednak do Pafos, czyli miejsca na Cyprze, w którym Afrodyta wyłoniła się jakoby z morza. Samą skałę, która była świadkiem tego wydarzenia, widziałem tylko z samolotu, w czasie lądowania. Wygadała jakoś tak nieszczególnie, że potem już mi się nie bardzo chciało jej szukać na piechotę, tym bardziej, że hotel miałem w pewnej odległości od morza. Tym razem wybierałem oferty, patrząc tylko na cenę, bo i tak w drugiej połowie listopada morze na Cyprze jest chłodne. Korzystając z korzystnego kursu funta do euro, kupiłem wczasy w Thomson Holidays, z wylotem z Londynu. Tym bardziej, że z Dublina do Londynu jest rzut beretem i samolot jeszcze dobrze nie wystartuje, a już musi lądować. Ponieważ wylot z Londynu był zaplanowany na dość wczesne godziny, postanowiłem przespać się w Londynie, tak żeby rano wypoczęty i po śniadaniu rozpocząć prawie pięciogodzinny lot do Pafos. Wprawdzie samoloty Thomson Airlines to nie latające beczki ze śledziami Rayanair’a i człowiek ma trochę więcej miejsca, ale mimo wszystko pięć godzin to sporo.
Wszystko miałem kupione i wydrukowane jak pan B. przykazał, bo jak zwykle lubię mieć całą papierkową robotę w absolutnym porządku, na wypadek gdyby shit happened, jak mawiają miejscowi.
Nie latam może co tydzień, ale jednak dość często i mogę powiedzieć, że radze sobie bez paniki na lotniskach i w hotelach.
Tym razem jednak spotkało mnie kilka niespodzianek.
Miałem bagaż do oddania, więc udałem się do znajomej sekcji terminala numer 1 w Dublinie, gdzie Ryanair ma swoje punkty przyjmowania. Zwykle siedzą tam miłe panienki, które nie zwracają przesadnej uwagi na wagę torby i mała nadwaga przechodzi bez większych problemów.
Tym razem żadnych panienek nie było. Nikogo nie było, poza jedną starszą kobitką, która sterowała kilkoma kolejkami naraz i coś tam objaśniała.
Kiedy przyszła moja kolej okazało się, że trzeba postawić bagaż na taśmę, która go waży, samemu zeskanować kartę pokładową, którą się wydrukowało w domu, a potem SAMEMU nakleić opaskę z nazwą lotniska przeznaczenia. Nie ma się do kogo uśmiechać przepraszająco, co czasem pomagało i dwa czy trzy ekstra kilogramy można było przemycić. W razie stwierdzenia nadwagi, opaska nie wychodzi i trzeba iść zapłacić i udać się do okienka, w którym już znajduje się żywa panienka i tam dalej kontynuować proces nadawania bagażu.
Ja akurat nadwagi nie miałem, więc ważenie poszło gładko, tyle że to wszystko było takie odhumanizowane, że czułem się jak w jakimś filmie science fiction. Ze skanerem nie pogadasz.
W hotelu na lotnisku Gatwick w Londynie zetknąłem się ponownie z tym samym. Skanery zamiast recepcji. Trzeba było zeskanować rezerwację, którą się wydrukowało w domu i maszyna wydawała kartę do otwierania pokoju, bo już teraz się kluczy w większości hoteli nie stosuje. Musiałem wyglądać jakoś nieszczególnie inteligentnie, bo zrobiła to za mnie sympatyczna pracownica hotelu, która się tam akurat kręciła, pewnie wydelegowana do pomocy takim tępakom jak ja.
Dalej już było łatwo. Windę potrafię obsługiwać i system otwierania drzwi za pomocą karty magnetycznej też nie jest mi obcy. Godzina była dość późna, a samolot miał wylatywać wcześnie rano, więc po szybkim prysznicu wskoczyłem do pachnącego łóżka i dla zmęczenia oczu i sprawdzenia czy w międzyczasie nie dokonano jakiegoś zamachu na moim lotnisku, włączyłem telewizor. Żadnych zamachów w mojej okolicy akurat nie było, ale nie dane mi było szybko zasnąć, bo akurat czwarty kanał angielskiej telewizji nadawał program w idei zbliżony do „Randki w ciemno”. Wszyscy uczestnicy tej zabawy byli tym razem na golasa i bez żenady osądzali wszystkie detale swego ciała, które po kolei odsłaniano, ze szczególnym uwzględnieniem wagin i penisów. Kamera co i raz robiła close up rzeczonych części ciała i chociaż nie jestem już przecież nastolatkiem, to jednak ciśnienie mi lekko podskakiwało. W końcu zabawa się skończyła, nadali krótkie, nieważne wiadomości i po nich zaczął się jakiś nudny film. Przed zaśnięciem pomyślałem, że świat się toczy w jakimś dziwnym kierunku. Chociaż właściwie to wszystko przecież już było. Raz jest goło i wesoło, a raz wszystko zapięte pod szyję i smutne. I tak na zmianę.
Sam lot na Cypr odbył się bez żadnych niespodzianek, tylko przy wsiadaniu do samolotu był taki porządek, że podziwiałem Thomson Airlines za sprawną organizację załadunku. Żadnego stania w kolejce i przepychania się. Najpierw wezwano do wyjścia rzędy od pierwszego do dziesiątego, potem od dziesiątego do dwudziestego i tak dalej. Ludzie podchodzili grzecznie i spokojnie i tylko ci, których wywołano. W ciągu dwudziestu minut wszyscy siedzieli na swoich miejscach i czekali z zapiętymi pasami na wylot.
A jednak świat schodzi na psy, bo w Pafos na lotnisku, tak jak w Egipcie, zobaczyłem znudzonego żołnierza, z karabinem maszynowym na ramieniu. Możliwe, że to ze względu na bliskość Syrii.
Nie miałem czasu przyglądać mu się za bardzo, bo zaraz porwała mnie przedstawicielka Thomsona i skierowała do właściwego autobusu, który jechał do „Mayfair Gardens Hotel”. I znowu byłem świadkiem doskonałej organizacji i całkowicie bezstresowego transferu z lotniska do hotelu.
myfair-gardens
Poza tym, ze recepcjonista, po oględzinach paszportu, zapytał czy jestem Polakiem i patrzył jakoś przeciągle (chyba nasi tam byli), zostałem sprawnie przyjęty i dostałem kartę do swojego pokoju. Thomson jest znany z tego, że dostaje najlepsze pokoje w hotelach i tym razem mogę to potwierdzić. Czysto, że bardziej byłoby trudno i wspaniały widok na basen i całą okolicę.
Było już po południu, a ja cały dzień na jednej kanapce, którą nabyłem w samolocie. Rzuciłem więc wszystkie rzeczy bezładnie, przebrałem się w lżejsze ubranie i udałem się na poszukiwanie jakiegoś miejsca, gdzie można by zjeść sheftalia, potrawę, którą zapamiętałem z ubiegłorocznego pobytu w Larnace.
sheftalia
Zaraz za rogiem wypatrzyłem miejsce, które wyglądało jak jakaś garkuchnia, ale było zapełnione miejscowymi, a to zawsze oznacza, że dają jeść dobrze i niedrogo. Oczywiście miałem nosa. Było smacznie i do zamówienia dostałem tyle rożnych dodatków, przekąsek, sałatek, chlebków i tak dalej, że tylko to by wystarczyło, żeby się najeść do syta. I jak zwykle na Cyprze, wszystko podane z naturalnym uśmiechem, jakbyśmy się znali sto lat. Chodziłem tam potem co dzień i już z daleka pozdrawiali mnie kelnerzy i właścicielka, pokazywali gdzie mi będzie lepiej siedzieć i zastawiali pół stołu talerzykami, spodkami i miseczkami, zapełnionymi rożnymi smakowitościami.
cafe-cyprus
Mogłem znowu rozkoszować się tym miłym uczuciem, że czas się zatrzymał, nic nie muszę i nic nie jest ważne, oczywiście poza tym, co przede mną na stole. Po leniwym posileniu się i zapłaceniu rachunku, ruszyłem na poszukiwanie jakiegoś sympatycznego miejsca, gdzie można by wypić genialne miejscowe piwo, które nazywa się Keo.
W Pafos , tak jak na całej wyspie, na każdej ulicy jest tyle knajpek, restauracji i pubów, że niełatwo się zdecydować. Zwykle zdaję się na intuicję i przeważnie mnie nie zawodzi, chociaż czasem za pierwszym razem nie jest idealnie. Tym razem też przeszedłem koło jakiegoś baru i po chwili zatrzymałem się w pół kroku, bo poczułem, że właśnie minąłem odpowiednie miejsce. Zawróciłem i rzeczywiście – miejsce wyglądało sympatycznie. W środku pustawo, ale jeszcze było dość wcześnie, a wygodne kanapy z miękkimi poduchami, stojące na niewielkim tarasie, wyglądały czysto i zachęcająco. Poprosiłem przy barze o Keo i powoli usadowiłem się na jednej z tych kanap, z zamiarem spędzenia czasu na powolnym piciu piwa i bezmyślnej obserwacji spokojnego ruchu na ulicy.
Wraz z barmanem, który podał mi oszronioną pintę złocistego płynu, przyszła też jakaś niebrzydka lady. Przysiadła się bez pytania i trochę śpiewnym angielskim zapytała czy bym jej nie zechciał postawić drinka. Ponieważ złapała mnie przy tym za udo, dość blisko miejsca, o którym wspominałem w pierwszym akapicie, myśl o tym żeby jej odmówić nawet nie błysnęła w mojej głowie. Kelner przyniósł jej mini drinka, który wyglądał na czysty sok pomarańczowy i zarządził za niego dwadzieścia euro. Zanim zorientowałem się co robię, zapytałem czy go czasem nie poj..bało. Ponieważ sytuacja była raczej dynamiczna, więc zrobiłem to trochę automatycznie i użyłem języka rosyjskiego, którym posługuję się płynnie i który w takich przypadkach jest niezastąpiony. Panienka parsknęła śmiechem, z czego wniosłem, że język rosyjski nie jest jej obcy.

2 Komentarze

ARTHUR III

– Chcesz zobaczyć coś ciekawego? – pyta Arthur któregoś przedpołudnia. Siedzi jak zwykle w cieniu, nad swoją gazetą, a ja krążę między basenem, jego stolikiem i barem. Wypijam litry herbaty z mlekiem, od której jestem mocno uzależniony. Pierwszy tydzień wakacji minął, energia mnie rozpiera i mam ochotę rozejrzeć się po Larnace. Do tej pory jakoś nie było kiedy. Arthur potrafi wypełnić człowiekowi czas.
– Jasne, że chcę! – przystaję z ochotą na jego propozycję.
– To bądź gotowy o ósmej wieczorem. Zamówię taksówkę – mówi Arthur tajemniczo i odmawia podania szczegółów. Po chwili dodaje jednak, że nie będę zawiedziony. Chichocze. Kilka razy upewnia się, że nie zapomnę i oddala się żeby “zdobyć trochę drobnych monet”. Nie wiem o co chodzi, ale jestem pewien, że dowiem się w swoim czasie.
Biorę trochę pieniędzy do kieszeni i idę. Już się przyzwyczaiłem do tego skwaru, mam swój kowbojski kapelusz, który kupiłem na Majorce, a w ogóle, to jestem rozebrany prawie “do rosołu”. Zbliża się południe i temperatura w słońcu podnosi się co najmniej do czterdziestu stopni.
20150907_125328
Larnaka robi wrażenie dość ambiwalentne. Centrum jest zadbane i totalnie zapchane firmowymi sklepami z drogą odzieżą, sieciowymi restauracjami i miejscowymi tawernami, zapraszającymi bielą obrusów i szerokimi uśmiechami kelnerów. Im dalej od głównego nadmorskiego deptaka, tym węższe robią się uliczki, spotyka się mniejsze i przytulniejsze kafejki, a ceny za pamiątki z Cypru (made in China) zjeżdżają gwałtownie na dół. Jeszcze kawałek dalej i jesteśmy w Bułgarii. Brudno, rozsypujące się domy, śmieci na ulicach i wszechobecne bezpańskie koty.
DSC06085DSC06088
Kupuję, w hurtowych ilościach, magnesy na lodówkę i jakieś inne pierdoły, żeby mieć “z głowy” wszystkich znajomych, którym zwykle coś przywożę z wakacji. Wszędzie w sklepach napisy po rosyjsku i sprzedawcy próbują mówić do mnie w tym języku. Prawie jak na Krymie, z tą niewielką różnicą, że tutaj, mimo upału i potu kapiącego z wszystkich, sprzedawca uśmiecha się przyjaźnie, chętnie odpowiada na wszystkie pytania i nawet zakup drobiazgu jest celebrowany jak transakcja w sklepie jubilerskim. Na Krymie, swego czasu, zaczepiłem sprzedawcę okularów przeciwsłonecznych, któremu przerwałem drzemkę głupim pytaniem, czy okulary, które wyłożył na swoim stoliku, na nadmorskiej promenadzie, są oryginalne? Miały wszystkie atrybuty oryginalności, napisy, loga, itd, tylko ceny były podejrzanie niskie. W odpowiedzi dostałem taki “wygawor”, że nie wiedziałem gdzie się schować i stosownie do polecenia miłego Rosjanina, oddaliłem się pospiesznie, w swoich własnych “poddiełkach”, które miałem na nosie. Nota bene, kupiłem je w sklepie firmowym za dość znaczną sumę pieniędzy, ale nie różniły się niczym od tych, które oferował nerwowy Sasza.
Wracam nad morze i przysiadam w pustawej tawernie. Kelner włącza, specjalnie dla mnie, wielki wentylator, a kiedy dowiaduje się, że jestem Polakiem, próbuje coś tam powiedzieć w naszym języku. Od razu robi się sympatycznie, przynoszą mi ogromne porcje sałatek i mięs i spędzam nad tym ponad godzinę, leniwie pojadając, konwersując z kelnerem, obserwując ruch uliczny i ludzi na plaży.
20150918_102555
Jest mi tak dobrze, że siedziałabym tak pewnie do późnej nocy, gdyby nie to, że przecież umówiłem się na ósmą z Arthurem!
Gdy docieram do hotelu, Arthur siedzi już na recepcji i gdy mnie dostrzega, spogląda wymownie na zegarek.
-Taksówka już jedzie – oznajmia.
Biegnę szybko po schodach do swojego numeru. Po krótkim wahaniu, ubieram się w nieco elegantsze krótkie spodenki i białą koszulę, polewam troche intensywniej woda toaletową i zbiegam na dół.
– Masz jakieś drobne monety? – pyta Arthur.
– Coś tam mam – odpowiadam i patrzę na niego wyczekująco.
– To dobrze. Będą nam potrzebne – chichocze zamiast wyjaśnień.
Nadjeżdża klimatyzowany mercedes, taki jak większość taksówek tutaj. Arthur sadowi się obok kobiety siedzącej za kierownicą i mówi żeby jechała “w to miejsce”. Po chwili dowiaduję się, że kobieta wozi Arthura w “to miejsce” od piętnastu lat.
Kluczymy po jakichś bocznych uliczkach Larnaki i wreszcie Arthur daje znak, że wysiadamy.
Wydaje mi się, że wchodzimy do czyjegoś mieszkania, położonego na poziomie ulicy. W środku dostrzegam jakieś kanapki, stolik, ciemnawo i dwóch gości grających w miejscową grę planszową.
Na widok Arthura jeden z nich żwawo podskakuje, włącza przyćmione światła i zaprasza nas na siedzenia przy barze. Bo to jest bar. Malutki, dziwnie udekorowany, ale bar. Wszędzie stoją i wiszą zdjęcia gospodarza w różnym wieku. Gospodarz, pijany “w trzy dupy” Grek, ubrany tylko w jakieś powyciągane gacie i nic poza tym, serwuje nam niespodziewanie dobrze schłodzone piwo i zaczyna wystawiać na bar wszystkie przekąski, paluszki, orzeszki i co tylko znajdzie. Jest taki niski, że kiedy porusza się za barem widzimy tylko czubek jego głowy i dopiero, kiedy siada na stołek po swojej stronie baru, jesteśmy na mniej więcej tym samym poziomie. Chce mi się śmiać, ale powstrzymuję się. Czekam co będzie dalej.
20150914_212514
Arthur wysypuje na bar całą kieszeń drobnych monet i nasza podróż w czasie się zaczyna. Grek – ma na imię Mikael – zgarnia monety, podchodzi do muzealnej szafy grającej, którą dopiero teraz zauważam i po chwili z głośników charczą na zmianę Dean Martin, Demis Roussos, Frank Sinatra i ludowe greckie kawałki. Zaczynają się wspomnienia z linii frontu. Okazuje się, że Arthur służył w armii angielskiej na Cyprze i był w jednostce, która ochraniała linię demarkacyjną między wojskami greckimi i tureckimi, w okolicach Famagusty. Mikael mówi, że byli z Arthurem po różnych stronach frontu i byli wrogami. Śmieje się. Arthur chichocze. Na barze pojawiają się kolejne butelki piwa i następne talerze z przekąskami. Arthur szepcze mi do ucha, że zapłaci za wszystko na końcu, a potem się rozliczymy. Zazwyczaj Grek jest taki pijany, że zapomina co serwował. Mrugam do niego porozumiewawczo. Deal.
Oglądam zdjęcia Mikaela. Był całkiem przystojnym młodym mężczyzną. Na jednej z fotografii ma gęstą brodę. Arthur wyjaśnia, że to tutaj taki zwyczaj. Kiedy umiera żona, mąż zapuszcza brodę na znak żałoby. Żona Mikaela umarła dawno temu. Przez grzeczność nie pytam, co zapuszcza tutejsza żona, kiedy umiera mąż.
Pijemy dalej i Mikael zwraca uwagę na mój nos. Dotyka swojego organu powonienia, który, podobnie jak mój, jest solidnych rozmiarów i z błyskiem w oczach objaśnia, łamaną angielszczyzną, że duży nos oznacza, że natura obdarzyła nas także szczodrze w innym miejscu. Nie bardzo wiem jak na to zareagować, mówię więc tylko, zgodnie z prawdą, że do tej pory nikt nie narzekał. Wzbudza to ogólną wesołość. Partner Mikaela od gry planszowej, przysiada się do nas i Arthur zamawia mu piwo, mrugając do mnie uspokajająco. Mikael zapłaci. Grecka muzyka ryczy za naszymi plecami, a Mikael narzeka, że nie moze pić, bo ma cukrzycę. Zastanawiam się co tu się działo, kiedy mógł pić, bo teraz co chwila nalewa sobie jakiego trunku z niewielkiej piersiówki, sączy to przez zęby i coraz bardziej chwiejnym krokiem porusza się za barem.Zauważa, że go obserwuję i bez pytania stawia przede mną mały kieliszek i nalewa z piersiówki. Mówi, że to miejscowy specjał. Sam robił. Wstydzę się wąchać, więc bez zastanowienia przechylam szkło i wlewam w gardło zawartość kieliszka. Oczy zachodzą mi mgłą, bo płyn okazuje się być regularnym samogonem, o mocy paliwa do napędu rakiet. Nie wiem jak on to może pić małymi łyczkami. Rozglądam się za jakąś zakąską, a Mikael usłużnie podaje mi jakieś zielone “coś”, wydobyte ręką ze słoika. Nie mam wyjścia. Biorę i wkładam do ust. Smakuje trochę jak gołąbek. Mięso zawinięte w liść winogrona. Nawet niezłe. Też sam robiłem, informuje z dumą Mikael i nalewa mi następny kieliszek.
20150914_214036
Wspominają z Arthurem niedawne całkiem czasy. Dziesięć, piętnaście lat temu, kiedy życie tętniło na Cyprze i nikt nie myślał o kryzysie. W każdym barze siedziały dziewczyny, które zachęcały klientów do zamawiania kolejnych drinków i za każdy dostawały żeton. Było miło, było bogato, dziewczyny były owarte na wszystkie propozycje. Mikael rechocze nieco obleśnie i Arthur pokazuje mi oczami mała galeryjkę nad nami, do której prowadzą wąskie schodki.
Te miłe wspominki przerywa przyjazd naszej taksówki, którą Arthur przezornie zamówił na dziesiątą. Arthur płaci nasz rachunek i żegnamy się wylewnie z Mikaelem. Jestem zaproszony do “Rhino Pub” na następny rok i obiecuję, że przyjadę “na tysiąc procent”. W drodze powrotnej Arthur pyta jak mi się podobało. Absolutnie szczerze odpowiadam, że bardzo, że jestem pod urokiem otwartości i sympatii, z jaką Mikael mnie, zupełnie obcego, traktował. Arthur mruczy z zadowoleniem na przednim siedzeniu. Nie chcę mu psuć wieczoru, więc już nie wspominam, że według moich obliczeń, Mikael “naciął” nas przy rachunku na jakieś dwadzieścia pięć procent. Miało być trochę inaczej. Ale co tam.
CDN.

11 Komentarzy

ARTHUR II

Rano zastaję Arthura przy stoliku nad basenem. Żar leje się z nieba. Schował się w cieniu markizy i popija jakis płyn.
– Gdzie twoja gazeta? – pytam, bo widziałem, że zwykle spędza przedpołudnie czytając “Daily Mirror” od deski do deski, włącznie z krzyżówkami.
– Nie mam dzisiaj dosyć energii, żeby iść w tym upale po gazetę – odpowiada i odwraca wzrok.
Idę do pobliskiego bistro, w którym robią prawdziwą kawę z ziaren, więc proponuję, że zajdę po drodze do kiosku i przyniosę mu gazetę. Przystaje na to z wyrazem wdzięczności i zakłopotania na twarzy i wysypuje mi na dłoń garść drobnych.
Po powrocie układam się wygodnie na leżaku nad basenem i obserwuję spod oka siedzącego w cieniu Arthura. Jestem w samych kapielówkach, pocę się na potęgę, bo gorąco tak, że chce się wyskoczyć ze skóry. Arthur, jak zwykle, ubrany w koszulę, długie spodnie, wełniane skarpety i pantofle. Całkowicie pochłonięty lekturą gazety.
– I po co się tak męczyc? – Zadane po rosyjsku pytanie pada z ust starszej kobiety, energicznie pływającej w basenie.
– Lepiej idź się połóż w morzu. Jest takie słone, że wyciąga wszystko błyskawicznie – dodaje. – Wiem, co mowię, jestem lekarzem.
Uśmiecham się krzywo, ale po chwili postanawiam pojść za jej radą. Do plaży tylko dziesięć minut spacerkiem.
Upał. Próbuję iść boso, żeby ochłodzić stopy, ale chodnik tak parzy, że natychmiast wskakuję spowrotem w klapki.
Rozkładam się na plaży i włażę do morza. Woda ciepła jak zupa. Siedzi się jak w wannie. Straszliwie przy tym słona.
Układam się przy brzegu, żeby mieć oko na swój dobytek i leżę. Drobne rybki pływają naokoło i co chwila dotykają mnie pyszczkami, sprawdzając, co to za obiekt pojawił się na ich terenie. Łaskoczą.
Co jakis czas nad horyzontem pojawia się samolot, powoli zbliża się do plaży, rośnie do takich rozmiarów, że w oknach widać twarze pasażerow i wreszcie ląduje tuż za nią, na lotnisku.20150916_122553
Przesiaduję w wodzie, przysłuchując się rozmowom toczonym obok, zwykle po rosyjsku, gapię się na lądujace samoloty, czasem wychodzę podrzemać trochę na słońcu i tak mija godzina za godziną.
Rosyjska lekarka miała rację. Po południu czuję się jak nowo narodzony i robię się głodny. W drodze powrotnej do hotelu wstepuję do sympatycznej tawerny, na małe “conieco”. Wszystko trochę zwalnia, kelnerzy poruszają się wolno, potrawa przygotowuje się długo, ale nie ma się czym przejmować. Ostatecznie jestem na wakacjach i nigdzie się nie spieszę. Dostaję swoje greckie jedzenie, napakowane taką iloscią pietruszki, że zaczynam się zastanawiać czym to się skończy.
Jak powszechnie wiadomo, pietruszka jest silnym afrodyzjakiem.
20150910_202717
Wieczorem zastaję Arthura na swoim miejscu przy barze. Uśmiecha się z daleka zachęcająco i macha ręka. Nie ma rady. Przysiadam się, ale od razu uprzedzam go, że dzisiaj nie piję. Jedno – dwa piwa i idę spać. Dzisiaj trochę zwalniamy – Arthur usmiecha się porozumiewawczo i woła barmana.
Sączymy powoli chłodne piwo, wentylator kręci się bez sensu, omiatając nas co chwila falami gorącego powietrza.
– Opowiedz o swojej pracy w policji – rzuca w kierunku Arthura pucołowaty barman i patrzy na mnie znacząco.
– Ktorą historię chcesz usłyszec? – pyta Arthur, chłodno spogladając na barmana – Tą z wyciąganiem martwych marynarzy z przewroconego kutra, czy tą o wydobywaniu ciał dzieci ze spalonego autobusu?
Barman usmiecha się krzywo i odpływa. Arthur chichocze i zaczyna mi opowiadać jak to znalazł się w brygadzie, której zadaniem było obserwowanie nocnych lokali, w których zbierały się prostytutki i różne męty.
– Wchodziliśmy tam po cywilnemu, we dwóch albo trzech. Zamawialiśmy drinki i obserwowaliśmy wszystko.
Chichocze.
– Sam płaciłeś za te drinki? – pytam.
– Oszalałeś?! – obrusza się Arthur. – Mieliśmy na to budżet. Na drugi dzień trzeba było napisać szczegółowy raport!
– A dziewczynki? – pytam ze śmiechem. – Na to też miałeś budżet?
– Nie! Ale różne rzeczy się działy!
Chichocze, po czym pogrąża się w zamyśleniu. Nie przerywam mu, siedzę cicho, bo wiem, że w jego wieku wspomnienia to jedna z nielicznych przyjemności, które jeszcze zostały.
Ludzie kręcą się po barze, zamawiają drinki i wychodzą na mały taras przed wejściem do hotelu. Zwykle przychodzą parami, ale co jakiś czas w wejściu do hotelu pojawia się samotna sylwetka mężczyzny, który omiata wzrokiem bar i jeśli odkrywa samotnie siedzącą kobietę, podchodzi do jej stolika. Krótko rozmawiają, drink albo dwa i wychodzą razem.
– Łowcy – rzuca z pogardą Arthur i kiwa ręką w kierunku młodej kobiety o dość egzotycznej urodzie, która weszła do baru i rozgląda się niezdecydowanie.
Dziewczyna jest z Anglii, ale rodzice, jak mówi, są Persami. To chyba z Iranu, domyślam się inteligentnie. Podczas gdy ona jeździ palcem po ekranie swojego smartfona, Arthur zamawia wino dla niej i po szklaneczce whisky dla nas i dyskretnie daje mi znaki, żebym się zabierał do roboty.
Czy my jeszcze zwalniamy, czy właśnie na odwrot – przyspieszamy!
Nie jestem mocny w te klocki i zwykle podryw idzie mi dość opornie. Wpadam na genialny pomysł i pytam ją, czy zna jakieś poematy po persku, bo czytałem gdzieś, że są niezłe. Dziewczyna spogląda na mnie trochę nieprzytomnie, chyba przerwałem jej jakąś konwersację na FB czy Viberze. Po chwili bez słowa wraca do swego telefonu. Nie wiem czy nie usłyszała czy nie zrozumiała.
– Nigdy w życiu nie płaciłem za seks – mruczy Arthur za moimi plecami i wydaje mi się, że słyszę lekki sarkazm w jego głosie….
CDN.

9 Komentarzy

ARTHUR

Urodził się osiemdziesiąt lat temu w niewielkim miasteczku nieopodal Liverpool’u. W jego rodzinie było ośmioro dzieci – pięciu chłopców i trzy dziewczynki. Jak mówi, jego rodzina całe życie walczyła najpierw dla króla, a potem królowej. Kończy to zdanie wiązką przekleństw.
Nie bardzo wiem jak na to zareagować, więc oglądam z “zainteresowaniem” szklankę z chłodnym, pieniącym się złoto piwem, która stoi przede mną na barze. Ogromny wentylator mieli powietrze, ale nie bardzo pomaga, bo powietrze ma temperaturę pieca hutniczego. Z tęsknotą spoglądam na podświetlony basen, który znajduje się za naszymi plecami. Jestem ubrany tylko w szorty i cieniutkiego t-shirta, ale najchętniej pozbyłbym się i tego. Chłodna woda kusi, ale napisy po grecku, angielsku i rosyjsku, wyraźnie mówią, że wchodzenie do basenu po dwudziestej jest zabronione.
Arthur nieoczekiwanie dodaje, że monarchia skończy się najdalej za dziesięć lat. Na moje nieśmiałe protesty wytacza, w jego opinii, najcięższe działa – ludzie tracą zainteresowanie monarchią – to raz, Wielka Brytania zapełniła się obcymi, którzy mają monarchię dość głęboko w pewnym miejscu – to dwa. To drugie jest zresztą przyczyną jego sporego niepokoju. Obcych jest za dużo, mówi z naciskiem i groźnie błyska swoimi osiemdziesięcioletnimi oczami. Mam wrażenie, że Wielka Brytania sama ich zaprosiła, bo ich potrzebuje – próbuję dyskutować z nim. W odpowiedzi pada kolejny grad przekleństw, z których najłagodniejsze to: gówno prawda!
Zaczynam się bać o jego serce, ale chyba niepotrzebnie, bo wyglada dobrze i zdrowo, chociaż na moich oczach wlał w siebie ponad pół litra whisky i wcale nie zamierza poprzestać na tym. Zaczyna się zabawa w “to teraz moja kolej kupić drinka” i dość szybko okazuje się, że dotrzymanie mu kroku będzie sporym wyzwaniem. I wcale nie w pieniądzach rzecz, tym razem.
Zastanawiam się jak to możliwe, żeby o dwunastej w nocy było tak gorąco. Pucołowaty barman rzuca, że też nie pamieta tak gorącego września na Cyprze. Do tego w powietrzu wisi, wciskający się wszędzie drobny pył, który burza piaskowa przyniosła z Syrii. Spłukuję ten pył kolejną szklaneczką pienistego płynu i ocieram pot z czoła.
Odwracam się do Arthura i pytam co miał na myśli, gdy mówił, że jego rodzina dobrze służyła monarchii? Kątem oka zauważam, że barman przewraca oczami i odchodzi w drugi koniec baru. Dopiero potem dowiedziałem się, że Arthur przyjeżdża do tego hotelu regularnie, od dwudziestu lat, zawsze na początku wrzesnia.
Od tej chwili prawie każde zdanie zaczyna od: w roku 1953… nie… 54…ee…, nie, w 1957. I kończy chichotem.
Najpierw jako dziewiętnastoletni kadet był wysłany do Korei, gdzie odsłuzył dwa lata. Pytam czy strzelał do ludzi? A jakże! Strzelałem – mówi. I zabijałeś ich? – pytam znowu. Oczywiście! Byłem strzelcem karabinu maszynowego – chichocze. Gdybym ja ich nie zabijał, to oni zabiliby mnie – dodaje po chwili milczenia, rzeczowym tonem. Zaczyna rzucać mi krótkie, niespokojne spojrzenia, sprawdzając czy dotarło do mnie to, co powiedział i czy akceptuję tą oczywistą oczywistość. Milczę, bo ja nigdy nie strzelałem do żadnego żywego stworzenia.
Przysiada się do nas atrakcyjna czterdziestka i z chłodnym uśmiechem akceptuje kieliszek wina, który kupuje dla niej Arthur. Jakaś przezroczysta chustka okrywa jej opalone ciało, odziane tylko w skąpy kostium kapielowy. Jest kanadyjską Ukrainką, jeździ z dwoma nastoletnimi córkami, które grają w tenisa. Podróżują od turnieju do turnieju, szukają sponsorów i tak jakoś życie się toczy.
Przestaję się na nią gapić, bo za moimi plecami Arthur informuje, że po Korei został wysłany do Egiptu i pyta czy byłem w wojsku. Mówię, że byłem, ale w odróżnieniu od niego, nie mam dobrych wspomnień. Mimo to, zrozumiesz to, co chcę ci teraz opowiedziec. Sposób w jaki rzeczy dzieją się w armii.
Zaczyna od tego, że w czasie drugiej wojny światowej jego starszy brat był pilotem myśliwca. Kiedy brata zwolnili z wojska, przyszło wezwanie dla niego, a kiedy on skończył słuzyć, do wojska poszedł młodszy brat. Chichocze.
Ale nie o to chodzi. Otóż kiedy był w Egipcie, jeden z jego braci, który był graczem rugby, miał wypadek na boisku i uszkodził sobie kręgosłup. Przeżył wypadek, ale został trwale sparaliżowany. Informacja o tym dotarła do jednostki Arthura na Synaju. Został wezwany do sierżanta do kancelarii, gdzie powiedziano mu, co się stało i że zgodnie z przepisami otrzymuje cztery dni przepustki. Patrzę na niego trochę bezmyślnie, bo zaczynam już odczuwać działanie sporych ilości piwa, które wlałem w siebie i nie bardzo nadążam za tokiem jego coraz bardziej niewyraźnego angielskiego. Wyobrażasz sobie! Jestem po środku pieprzonej pustyni i dają mi cztery dni wolnego, bo mi się należy! Chichocze.
Robi się naprawdę późno, mimo to temperatura nadal utrzymuje się około 35 stopni Celsjusza. Pocę się potwornie. Dosłownie kapie ze mnie.
Chodźmy popływać w basenie, mówi Kanadyjko-Ukrainka. Pokazuję jej palcem napisy informujące o zakazie kąpieli po dwudziestej. Ona uśmiecha się chłodno, bez słowa wstaje ze stołka barowego i podchodzi do brzegu basenu. Wsuwa się powoli do wody i zaczyna pływać. Patrzę na barmana. Barman udaje, że nie widzi. To, co – mówi Arthur – teraz moja kolej płacić? Mam już dosyć, ale zanim zdążyłem zaprotestować Arthur podaje barmanowi banknot i po chwili mamy przed sobą kolejne oszronione szklanki z chłodnym płynem.
Biorę spory łyk, ocieram usta wierzchem dłoni i podchodzę do brzegu basenu. Pytam Kanadyjko-Ukrainkę, czy w związku z tym, że nie mam ze sobą kąpielówek, miałaby coś przeciwko temu żebyśmy popływali na golasa….
CDN.
20150913_135634

4 Komentarze

AFRODYTA

afr
Imię Afrodyta kojarzy mi się z kilkoma kobietami, ale najbardziej oczywiscie z grecką boginią miłości, piękna, kwiatów i płodności. Tylko dla porządku muszę wspomnieć, że nie należy zapominać o innej jeszcze Afrodycie, która jak się wydaje odegrała dość istotna rolę w historii literatury, a dramatu w szczególności. Chodzi oczywiście o Afrodytę Baggins, która dawała za rogiem szynku “Pod Psem i Trąbką”. Kto oglądał “Zakochanego Szekspira” temu nie trzeba wyjaśniać o co chodzi, a kto nie oglądał – niech obejrzy. Warto.
Afrodyta, według dość zgodnych opinii, wyłoniła się z piany morskiej, w okolicach miasta Pafos, na Cyprze. Do tej pory pokazują tam turystom skałę, która była świadkiem tych wydarzeń i znajduje się tam cały czas.
paf
Według mitologii greckiej, Afrodyta miała dosyć bujne życie, aczkolwiek trudno je nazwać szczęśliwym. Ponieważ wkroczyła na arenę wydarzeń w wieku, mówiac kolokwialnie, jak najbardziej tartacznym, to Zeus wydał ją zaraz za Hefajstosa, który niestety był strasznym nudziarzem i do tego jeszcze zadrośnikiem. Miał oczywiście uzasadnione powody do podejrzeń, bo Afrodyta lubiła te sprawy i to bardziej niż przeciętnie. Lista jej kochankow i dzieci spłodzonych z tych romansow jest długa. Wszytkie jej afery miłosne zaczynały się i kończyły w dosyć dramatycznych okolicznościach. Wychodziłoby na to, że im bardziej lubiła życie, tym wieksze kłody życie rzucało jej pod nogi. Brzmi jakoś znajomo.
Jako bogini miłości, była też Afrodyta czczona jako patronka kobiet lekkich obyczajów. Jej świątynia w Koryncie słynęła z nierządnic świątynnych, których zarobki wspomagały rozbudowę i uświetnianie budowli. Z tego, co się słyszy, córy Koryntu do tej pory lubią łagodny klimat Cypru, a jeszcze bardziej tabuny nadzianych brytyjskich turystów. Nie tylko zresztą brytyjskich.
Jako się rzekło, Afrodyta pojawiła się w morzu i wyszła na brzeg w miejscowosci Pafos na Cyprze i chociaż było to już jakiś czas temu, zainteresowanie tym miejscem nie maleje i miejscowi zarabiają całkiem nieźle na tej historii. Zarabiają oczywiście nie tylko na tym.
Cypr jest wyspą tętniącą życiem. Dyskoteki są czynne all around the clock, czyli w ogóle się nie zamykają, bary hotelowe obsługują gości dwadzieścia cztery godziny na dobę, a ilość przybytków gastronomicznych na kilometr kwadratowy jest chyba porównywalna z Bangkokiem.
Oprócz Pafos, na wyspie jest jeszcze kilka miast ( według naszych standartów – miasteczek) i każde z nich jest w jakiś sposób charakterystyczne. W dużym skrócie: Nikozja to stolica, Aya Napa – imprezownia, a Limassol – port i centrum winiarstwa. Larnaka to port lotniczy, znana plaża Mc Kenzie i doskonałe miejsce na bazę wypadową dla kogoś, kto chce poznac całą wyspę i skorzystać po trochu z jej wszystkich uroków. Z Larnaki mozna dotrzeć samochodem, w czasie krótszym niż jedna godzina, w każde miejsce greckiej części Cypru. Nie jest tak droga jak Limassol czy Aya Napa i można tu znaleźć miłe hoteliki, prowadzone przez miejscowe rodziny. Jednym z nich jest hotel San Remo.
san
Na pierwszy rzut oka ma same zalety. Blisko lotniska, ale nie na tyle żeby samoloty zakłócały spokój; najbliższa plaża w odległości dwustu metrów, a do słynnej Mc Kenzie dziesięć minut piechotą; do rozrywkowo – handlowego centrum Limassol około piętnaście minut spacerkiem, czyli blisko, ale dość daleko, żeby nocne życie miasta nie przeszkadzało spać (jeśli się akurat spać zachce); Gwiazdki tylko trzy, ale ma doskonałe opinie, a za to ceny są w miarę przystępne i jak wspominałem, bar czynny na okrągło. Właśnie tutaj zamierzam sprawdzać przez dwa tygodnie na początku września, czy prawdziwe są opinie o Cyprze jako wyspie Afrodyty i pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że już nie praktykują tutaj zwyczaju odcinania sierpem genitaliów, których wpadnięcie do morza, według legendy, było katalizatorem narodzin Afrodyty.

7 Komentarzy