Aniołek

– To czym się zajmujesz? – zapytał, z tym swoim dziecinnym uśmieszkiem na twarzy.

– Prowadzę take away, no wiesz – burgery, frytki, rybka i te sprawy – odpowiadam, pociągając łyk chłodnego Keo, które przed chwila wyciągnął dla mnie z oszronionej lodówki.

Jest kwietniowy wieczór. Dzień był gorący, nawet nietypowo gorący jak na tę porę roku na Cyprze, ale teraz już trochę ciągnie chłodem. Bar to po prostu kilka stolików i kawałek daszka nad kontuarem i małym pomieszczeniem z lodówkami. Siedzi się praktycznie na dworze.

– Też kiedyś prowadziłem take away. Sprzedawaliśmy po dwadzieścia worków ziemniaków na dzień. Wiesz, takich dwudziestopięciokilowych. Sam, z jedną dziewczyną do pomocy.

Patrzę trochę z niedowierzaniem. Gdybym ja miał sprzedać dwadzieścia worków ziemniaków, pokrojonych na frytki, to potrzebowałbym pięciu osób, które tyrałyby jak niewolnicy przez osiem godzin. I kolejka klientów zawijałaby się fantazyjnie aż na ulice. Non stop.

– Tutaj na Cyprze? – pytam tylko dla potrzymania konwersacji, bo coś mi się widzi, że gość “udaje Greka”.

– Nie, w RPA.

– W RPA?! Co ty tam robiłeś?

– Mieszkałem.

Wymienia nazwę jakiegoś miasteczka, w okolicach Johannesburga. I opowieść zaczyna się toczyć. Jego angielski jest trochę niewyraźny i mocno śpiewny, jak to u wszystkich tutejszych, ale po chwili skupienia “zatrybiam” i mniej więcej rozumiem co mówi. Po piętnastu minutach stwierdzam, że miałbym niezły materiał na książkę. Angelos chichocze.

– Masz rację. sam o tym często myślałem. Trochę się przeżyło.

Pytam, po co tak daleko pojechał. Aż do RPA.

– Wujek tam mieszkał i ojciec mnie do niego wysłał, żebym pomagał prowadzić biznes. Właśnie ten take away. Wytrzymałem tam dwa tygodnie, a potem posłałem go do diabła i poszedłem na swoje. Na początku było ciężko, ale potem wiodło mi się całkiem niezłe.

– Nie chciałeś wracać na Cypr?

– Nie było do czego. Tutaj była straszna bieda w tych czasach.

Opowiada jak w wieku siedemnastu lat zaciągnął się na kuter rybacki, który pływał po okolicznych wodach. Właściwie nie sam się zaciągnął tylko ojciec go zmusił. Angelos miał ochotę się uczyć, ale była bieda i w domowym budżecie każdy cent się liczył, więc zamiast do szkoły poszedł do pracy. Praca była ciężka i zarabiało się niewiele. Dwadzieścia funtów na miesiąc. Na szczęście, czasami ryba nie brała. Przeważnie całą zimę tak było.

Patrzę trochę zaskoczony.

– Co w tym dobrego? – pytam, po posileniu się kolejnym głębokim łykiem Keo.

Okazuje się, że wtedy łodź płynęła do Bejrutu i tam na targu kupowali po prostu rybę, bo była tania. Musieli przechodzić za każdym razem kontrolę celną, bo takie były przepisy, ale za wywożenie ryby nie było żadnych opłat. Angelos był młody, sympatyczny, wesoły, celnicy go lubili i nigdy nie robili żadnych problemów. W Bejrucie można było kupić zegarki. Po pięć funtów za sztukę. Omegi i inne szwajcarskie marki.

– Podróbki?

– Nie. Oryginały, z certyfikatem.

Zaczynam się domyślać, o co chodzi. Angelos opowiada dalej, że na Cyprze te same zegarki sprzedawały się po dwadzieścia funtów za sztukę, ale nie wolno ich było przywozić z Bejrutu, bez opłacenia wysokiego cła.

– Dwadzieścia funtów. Wyobrażasz sobie? Tyle, co moja miesięczna wypłata. Interes sam się pchał w ręce. Kupowałem cztery, pięć zegarków i po odliczeniu kosztów, zarabiałem dziesięć funtów na każdym.

Coś mi się rachunki nie zgadzają, bo dwadzieścia odjąć pięć to według mojej wiedzy matematycznej musi być piętnaście. Domyślam się, że dojdziemy do tych szczegółów wkrótce, bo Angelos przeszedł na moją stronę kontuaru, przysiadł na wysokim stołku i najwyraźniej szykuje się do dłuższego opowiadania. Bar jest pusty, bo to jeszcze nie sezon. Wieczór dopiero się zaczął. Mamy dużo czasu.

– Inni rybacy też tak robili? – pytam.

– Nie. Po pierwsze nie mieli na to pieniędzy, a po drugie bali się wpadki. Ja miałem układy z celnikami – mówi, przymykając znacząco jedno oko.

Pytam, czy dawał łapówki, ale Angelos oburza się na to.

– To jak te zegarki przewoziłeś?

– Wpychałem rybom w pyski – chichocze.

Zauważam, że mógł zrobić komuś niezły prezent, gdyby sprzedał rybę z zegarkiem za dwadzieścia funtów w środku.

– Nie bądź śmieszny. Ryby z zegarkami były na dnie skrzyń i zaznaczałem je dyskretnie, ale dokładnie. Nigdy się nie pomyliłem. Oddawałem je w hurcie po piętnaście funtów, bo w ten sposób miałem pieniądze od razu.

Powodziło mu się, więc całkiem nieźle. Jako jeden z nielicznych miał motocykl.

W tym czasie dalecy kuzyni, którzy mieszkali na stałe w Anglii, kupili hotel z restauracją w Pafos i zaproponowali Angelosowi pracę. Te same pieniądze, co na łodzi rybackiej, więc ojciec, który nie miał pojęcia o zegarmistrzowskich zainteresowaniach syna, przyjął ofertę w jego imieniu.

– Mogłeś się nie zgodzić – mówię.

– Nie bardzo. To były inne czasy. Wtedy jak ojciec coś kazał, to się robiło i tyle – kiwa głową smutno.

– Na lato do hotelu przyjechała osiemnastoletnia córka kuzynostwa z Anglii… – zaczyna po chwili, ale nie może dokończyć, bo dzwoni telefon na recepcji.

– Musze odpowiedzieć – mruczy pod nosem i zsuwa się ze stołka.

– To ja pójdę po jakiś sweter – rzucam i biegnę do swojego pokoju. Robi się późno i powietrze zaczyna być „świeże”.  Nie mogę się doczekać dalszego ciągu opowiadania, bo wygląda na to, że zaczyna się jakaś romantyczna historia.

Po powrocie zastaję w barze jakąś starszą parę, która sadowi się wygodnie na stołkach barowych. Telefon znowu dzwoni. Angelos obsługuje szybko tamtych, otwiera mi bez pytania kolejne Keo i biegnie na recepcję. Popijam chłodne piwo i wymieniam z mymi przygodnymi znajomymi grzecznościowe uwagi o pogodzie. Rozmowa telefoniczna przeciąga się i coś mi się wydaje, że na razie nie usłyszę dalszego ciągu historii życia Angelosa. Do tego, kilka wypitych piw robi swoje i zaczynam być głodny. Postanawiam zatem zrobić sobie małą przerwę i pójść do tawerny po drugiej stronie ulicy, gdzie podają genialne shiftalia.

Znajomy kelner tylko uśmiecha się znacząco i za chwile mam przed sobą duży talerz tych wspaniałych kotlecików, otoczony mnóstwem półmiseczków z rożnymi sosami i pieczywem w kilku asortymentach. Pyta, czego mam ochotę się napić i dla niewiadomej przyczyny, bo przecież mieszanie zawsze szkodzi, proszę go o kieliszek czerwonego wina, najlepiej miejscowego.

Zajadam się właśnie kolejnym kawałkiem mięsa, gdy kelner przynosi mi wino.

– Miejscowe. Najlepsze – oświadcza uroczyście i stawia przede mną kieliszek o objętości niewielkiego wiadra, wypełniony prawie po brzegi. Próbuje ostrożnie i rzeczywiście jest świetne. Po wypiciu całej zawartości naczynia, którym tak szczodrze potraktował mnie ten sympatyczny młodzian, stwierdzam, że muzyka w lokalu z rosyjskim karaoke, który jest przez ścianę, brzmi interesująco i trzeba tam wejść. Poza tym, Angelos nie zając.

Dodaj komentarz